Mała czeska stabilizacja

Nowy czeski rząd rozpoczął swą działalność od małej demonstracji patriotyzmu - premier Milosz Zeman oznajmił, że na uroczystą inaugurację na praskim Zamku ministrowie przybędą nie służbowymi wozami zachodnich marek, lecz "autobusem produkcji czeskiej".

Drobiazg ten wiele mówi o ideach, za którymi opowiada się czeska socjaldemokracja. Czeski patriotyzm jest dziś, tak samo jak w wieku ubiegłym, mierzony kryterium negatywnym, tzn. za patriotę uważa się tego, kto dyszy żądzą walki ze "śmiertelnymi wrogami": obcymi (przede wszystkim Niemcami), Kościołem katolickim i arystokracją. Cóż z tego, że Niemcy z Czech i Moraw dawno już zostali wypędzeni, że czeska arystokracja, jeśli w ogóle odgrywa jakąś rolę w naszym społeczeństwie, to całkiem marginalną, a katolicy stanowią znikomą mniejszość obywateli? Negatywny szowinizm jest w istocie zmodernizowaną odmianą antysemityzmu - i Czeska Partia Socjaldemokratyczna (CzSSD), będąca niegdyś jedynym stronnictwem, które miało odwagę wystąpić przeciw antysemityzmowi, teraz z wyrachowania i głupoty sięga po coś bardzo podobnego, byle tylko zyskać sympatię społeczeństwa.

W rzeczywistości czeskie autobusy nie staną się lepsze na skutek tego, że przejedzie się nimi czeski rząd. Przeciwnie: to rząd czeski, jeśli będzie działać rozumnie, może przyczynić się do tego, by w przyszłości jakość czeskich autobusów się poprawiła. Z pewnością nie jest dowodem rozsądku, że rząd jedzie kiepskim krajowym autobusem, by dowieść swojego patriotyzmu. Zresztą, z przodu i z tyłu towarzyszyły mu policyjne BMW, co nadawało patriotycznej akcji posmaku nieco humorystycznego.

Socjaldemokracja chciała przez to powiedzieć: My, w odróżnieniu od naszych poprzedników, jesteśmy prawdziwymi patriotami. Niestety, inne czeskie partie nigdy nie potrafiły przeciwstawić się temu taniemu populizmowi. Polityka Vaclava Klausa - powoływanie się na "interesy narodu", głupie gadki o "rodowych srebrach", które nie powinny wpaść w obce ręce (przy czym jedynym naprawdę prosperującym czeskim przedsiębiorstwem są Zakłady Szkody w Mladej Boleslavi, które w większej części należą do koncernu Volkswagena), negatywny stosunek do Wyszehradu (obcy z sąsiedztwa komplikowaliby nam tylko drogę do anglosaskiego raju) - niejednokrotnie wyglądała tak, jakby Klaus chciał się z Zemanem licytować. Szef chadecji Josef Lux też uderzał w tę samą strunę, swego czasu proponując jak najszybszą sprzedaż gruntów na pograniczu (a zdaniem wielu Czechów pogranicze zaczyna się 30 kilometrów od Pragi) w czeskie ręce, aby nikt obcy (czyli znów Niemcy) nie mógł ich nabyć.

Problem czeski to problem małego, zgnębionego narodu, który sam siebie nie darzy zaufaniem. Grzebiemy się we własnych śmieciach i podejrzliwie zerkamy na obcych, którzy śmigają koło nas w swych lśniących mercedesach. Nie daj Boże, żeby do nas wtargnęli i podstępnie weszli w posiadanie naszych rupieci!

Źródłem histerycznego strachu przed wszelkimi możliwymi wrogami są poważne wątpliwości, czy zdołamy sprostać wymogom jawnego współzawodnictwa. Polityka czeska porusza się w zaczarowanym kręgu zawistnego izolacjonizmu, a socjaldemokraci nie zrobili dotychczas nic, co pozwalałoby żywić nadzieję, że w przyszłości będzie inaczej.

Jakby opozycja

Jeśli spojrzymy na czeskie partie ich własnymi oczami, system polityczny ukaże się nam jako potwór o dwóch rękach prawych i jednej lewej. Główne spory toczą się o to, która z tych prawych rąk jest właściwa, "autentyczna", a którą należy amputować.

Wielu polityków i dziennikarzy twierdzi, że zawierając "umowę opozycyjną" z CzSSD, Vaclav Klaus zdradził swoich wyborców - zawiązał spisek z lewicowcami, przeciw którym dotychczas, przynajmniej werbalnie, walczył. "Umowa opozycyjna" jest istotnie tworem dziwacznym; Klaus i Zeman zawarli ją po kampanii wyborczej, podczas której obrzucali się inwektywami, toteż wiele ludzi może odnieść wrażenie, że polityka nie jest niczym więcej jak tylko nieprzyzwoitą komedią.

"Zdrada" to jednak za mocne słowo. Większość głosujących na Klausa nie czuje się zdradzona. W wyborach okazali mu zaufanie (w Czechach osobowość przywódcy politycznego gra znacznie większą rolę niż jego program), a on ich koniec końców nie zawiódł, gdyż zawierając umowę, zapewnił swojej partii, która znalazła się w opozycji, warunki więcej niż dobre.

Do zawarcia umowy opozycyjnej w znacznej mierze przyczynił się swoją niestosowną polityką Jan Ruml, przewodniczący Unii Wolności [US - partia powstała w styczniu br. po rozłamie w Obywatelskiej Partii Demokratycznej (ODS) Vaclava Klausa - red.]. Liczył na to, że gdy wskutek jego odmowy Zemanowi nie uda się utworzyć rządu, przyjdzie kolej na Klausa, który nie będzie miał innego wyjścia, jak tylko porozumieć się z nim i z drugą małą partią prawicy, chadecją, w przeciwnym bowiem razie, po niepowodzeniu liderów najsilniejszych stronnictw, musiałby ukorzyć się przed prezydentem i zdać się na jego "niepolityczne" inicjatywy. Tylko że Klaus w tę łatwą do wykrycia pułapkę nie wpadł, a Zeman inicjatyw prezydenckich obawiał się w tym samym stopniu co przewodniczący ODS. I tak oto stało się coś, czego przywódcy małych stronnictw prawicowych nie przewidzieli: obydwie wielkie partie zabezpieczyły się przed szantażem z ich strony, zawierając porozumienie.

"Umowa opozycyjna" odzwierciedla problematyczność czeskiej sceny politycznej. Po trzęsieniu ziemi, które przeżyliśmy w listopadzie ub. roku, kiedy to Vaclav Klaus został zmuszony do ustąpienia z funkcji premiera, w tegorocznych wyborach wystąpiły trzy wrogie sobie ugrupowania polityczne: socjaldemokraci, ODS i "blok zamkowy", złożony z chadecji oraz Unii Wolności, popierany przez prezydenta Havla. Okazało się, że żadna koalicja nie jest możliwa. A zatem "umowę opozycyjną" należy rozumieć jako "niestandardowe" wprawdzie, lecz mimo to użyteczne wyjście z powyborczych tarapatów.

Inaczej to tak samo

Socjaldemokracja była dotychczas partią zgorzkniałych pieniaczy, którzy długo mogli tylko przyglądać się ucztowaniu triumfującej i egoistycznej prawicy. Dziś wyobrażają sobie, że wiele, jeśli nie wszystko, należy robić inaczej. Upłynie trochę czasu, nim zrozumieją, że obszar, na którym można zdobyć się w polityce na oryginalność, jest znacznie szczuplejszy, niż zdawało się im, gdy patrzyli z perspektywy partii opozycyjnej, i że w 70-80 proc. będą musieli robić to samo co ich poprzednicy.

Wielu nowych ministrów rekrutuje się z kręgu "ludzi roku sześćdziesiątego ósmego" (komunistycznych reformatorów okresu Praskiej Wiosny). Dążenie do choćby częściowej rehabilitacji "socjalizmu z ludzką twarzą" może źle wpłynąć na ich obecną politykę. Można wprawdzie wyobrazić sobie ekipę, która dokona istotnych posunięć prowadzących do uzdrowienia polityki i gospodarki. Oznaczałoby to jednak działania niepopulistyczne - a wątpliwe, czy obecnie socjaldemokracja jest do tego zdolna. Gdyby zaś była, prędko obrzydłaby rozpieszczonemu czeskiemu społeczeństwu.

Mimo to wydaje się, że rząd socjaldemokratyczny utrzyma się co najmniej przez dwa lata. Tyle czasu bowiem upłynie, zanim wspólnie z ODS wprowadzi do konstytucji zmiany leżące w interesie obu czeskich gigantów politycznych (tylko jedna tura wyborów, ordynacja większościowa, precyzyjne ustalenie i oczywiście ograniczenie uprawnień prezydenta). W tym czasie socjaldemokracja zdobędzie cenne doświadczenia, chcąc nie chcąc pozbędzie się dość licznych niedojdów i przyciągnie zdolnych menedżerów. Dzięki temu po następnych wyborach, jeśli je przegra, stanie się taką opozycją, jaka naprawdę jest potrzebna i pożyteczna.

Gazeta Wyborcza nr 178, 31/07/1998 Gazeta Środkowoeuropejska
Przełożył fpg