Pożegnanie Godota

Wydarzenia w Czechach toczą się ostatnio w zawrotnym tempie. Prasa europejska poświęca nam wiele uwagi, niemal jak podczas "aksamitnej rewolucji" w listopadzie 1989 r., choć dziś nie dokonuje się u nas żadna rewolucja, a politycznym rozgrywkom nie przyświecają żadne szczytne ideały.

Niektórzy nasi publicyści podjęli się roli pocieszycieli; tłumaczą, że upadek rządu nie jest niczym szczególnym, że stanowi on raczej dowód, iż w Czechach panują normalne stosunki demokratyczne, a zatem nie ma się czym podniecać. Chęć uspokojenia opinii publicznej jest zrozumiała, zresztą naprawdę nie zanosi się na polityczną katastrofę. Niemniej jednak nie powinniśmy zamykać oczu na pewne zjawiska nietypowe, już dziś uwidaczniające się silnie w czeskiej polityce.

Styl premiera

Chociaż - jak wielu ludzi interesujących się polityką - w ostatnich miesiącach liczyłem się z możliwością dymisji premiera Vaclava Klausa, to przecież sposób, w jaki w końcu się to dokonało, trochę mnie zdziwił. Czym wytłumaczyć taką nieumiejętność spokojnego i godnego odejścia, czym wytłumaczyć sztucznie wywoływane napięcia, burzę namiętności i przejawy masowej histerii? Wygląda na to, że Klaus odejść nie tylko nie potrafił, ale i nie mógł.

W państwach, w których trwale zapanował ustrój demokratyczny, zmiana rządu jest zjawiskiem całkiem normalnym - nieobcym również obywatelom Polski, Węgier czy Litwy. U nas trudności związane z odejściem Klausa nasuwają myśl, że stosunkowo długi okres sprawowania przez niego rządów wcale nie świadczy o takiej stabilności życia politycznego, jak w państwach Europy Zachodniej. Uparte trzymanie się władzy, wzbranianie się przed przekazaniem steru rządów w inne ręce było - przynajmniej w ciągu ostatnich ośmiu miesięcy - pod każdym względem szkodliwe politycznie. W dodatku nasuwa podejrzenie, że u nas polityka rozumiana jest chyba trochę inaczej.

Nie byłoby w tym zresztą nic dziwnego. Czeska tradycja polityki liberalnej, wyrosłej w szkole dawnego konstytucjonalizmu austriackiego, odeszła w przeszłość, jest martwa. Racjonalność i chrześcijańskie korzenie polityki (te ostatnie mniej widoczne niż w Polsce, ale przecież obecne w koncepcjach i działaniach najwybitniejszych demokratycznych polityków czeskich) zwarzył w czterdziestoleciu przed listopadem 1989 r. zimny wiatr wiejący z rosyjskich stepów. Przetrwała natomiast w Czechach tradycja bezkrytycznego zachwytu, a także grubiańskiej nienawiści. Dość przypomnieć kult prezydenta Masaryka jako "dobrego ojca narodu", długoletnią miłość do słowiańskich braci ze Wschodu, nadzieje bezzasadnie pokładane w 1968 r. w ludziach, którzy nie byli tego godni. A z drugiej strony - plugawą kampanię nacjonalistycznej prasy przeciw czeskim uczonym w latach 80. minionego stulecia, demonstracje dyszących żądzą linczu czeskich studentów przeciw Masarykowi podczas antysemickich zamieszek na przełomie wieków, okrucieństwo, z jakim Czesi brali odwet za okupację hitlerowską na bezbronnych współobywatelach narodowości niemieckiej po II wojnie światowej. Wszystko to też są nasze, mimo że niezbyt piękne, tradycje. Gorzej, że właśnie o nich trudniej się zapomina i łatwiej się do nich nawiązuje.

Jak to się robi w Pradze

Podczas obrad Komitetu Wykonawczego Obywatelskiej Partii Demokratycznej (ODS), na których między innymi miała zapaść decyzja o dalszym losie Vaclava Klausa, przed siedzibę partii całkiem spontanicznie przybyło kilkuset gorących, a w owej chwili niezwykle sfrustrowanych zwolenników premiera. Wychodzący z budynku oponenci Vaclava Klausa (Ivan Pilip, Jan Ruml, Jindrzich Vodiczka) witani byli nienawistnym rykiem tłumu i ledwo uniknęli linczu. Klaus i jego najbliżsi współpracownicy nie tylko nie interweniowali w ich obronie, ale robili wszystko, by zdyskontować rozszalałe namiętności. Klaus wzruszonym głosem dziękował swym niepoczytalnym stronnikom. Pojawiła się też jego małżonka, która spędziła pośród demonstrantów prawie godzinę. Prezydent miasta stołecznego Pragi Koukal niezwłocznie zwołał na dzień następny podobną demonstrację na plac Wacława. Pani Klausowa odczytała na niej rzewny list od syna, w którym ten wyrażał poparcie swemu ciężko doświadczonemu ojcu. Zebrani wznosili okrzyki na cześć ustępującego premiera i manifestowali pogardę dla dziennikarzy, którzy "całą tę aferę spowodowali".

Opisane akcje mają koloryt wyraźnie południowoamerykański (pani Klausowa w roli Evity Peron) i przynoszą nam w świecie niemało wstydu. Jeszcze ważniejsze jest jednak szeroko rozpowszechnione przekonanie, że odchodzi nie tylko premier, ale ktoś więcej - mianowicie przywódca narodu. Za takiego przywódcę uważa się on sam i takiego przywódcę widzą w nim jego zwolennicy. I to nie byle jakiego, lecz takiego, który realizuje misję, posłannictwo o charakterze religijnym.

Czesi, na ogół do religii odnoszący się obojętnie, pragną dostąpić zbawienia już na tym świecie i Vaclav Klaus taką wizję zbawienia im zaoferował. Okazało się wprawdzie, że nasz nowożytny Mojżesz na razie wodził nas tylko tam i siam po pustyni, ale szczerze zamierzał dotrzeć z nami do ziemi obiecanej, gdzie pieczone gołąbki lecą same do gąbki. Ochocze podjęcie się tak rozumianej roli przywódcy narodu prowadzi jednak do działań politycznie nieefektywnych, a przy tym dalekich od zasad dobrego wychowania.

Posłannictwo upoważnia przywódcę do czynienia innym tego, co jemu samemu byłoby niemiłe, gdyby sam miał tego doznawać (często zauważana arogancja Klausa). Człowiek, który święcie uwierzy, że jest narzędziem Opatrzności, nie potrafi uczyć się na własnych błędach i bez cienia żenady wytyka bliźnim wady, których u siebie nie dostrzega, choć mu ich wcale nie brak. Skłonny jest zupełnie zdezorganizować swą partię, utrudniać kierowanie państwem; nie rozumie, że jego dymisja przed upływem kadencji jest koniecznością polityczną, a zarazem źródłem nadziei na powrót do polityki w przyszłości.

Jakże ludzkie to cechy! Co zdumiewa w danym wypadku, to ich karykaturalny przerost.

Patriarcha i zdrajcy

Ideologia Klausa opiera się na kilku hasłach: niewidzialna ręka rynku, gospodarka rynkowa (bez żadnych bliższych określeń), precz z państwem opiekuńczym, intelektualiści niosą społeczeństwu lewicową zagładę itp. Partyjni ideolodzy troszczą się o czystość ideologii jak prawosławni popi, z tą różnicą, że autorami ich ewangelii są Milton Friedman i Friedrich von Hayek, a ich Najświętszą Panienką Margaret Thatcher.

Nikt nie pyta o rzeczowe przyczyny niezadowolenia w szeregach ODS, o różnice poglądów, o nic, co dałoby się ująć w sposób racjonalny. Osobowość przywódcy, jego charyzma, odgrywa nieporównanie ważniejszą rolę. Udział w wydarzeniach politycznych członków jego rodziny uwidocznia jeszcze bardziej prymitywnie patriarchalny charakter takiej metody uprawiania polityki. Wygląda to tak, jak gdyby ODS była partią uosabianą przez postać Vaclava Klausa, w dodatku zastępującą cały jej program.

Trzeba powiedzieć zresztą, że oponenci Klausa w partii sami niejako stylizują się na zdrajców, już choćby przez to, że swe krytyczne uwagi pod adresem przewodniczącego z żelazną prawidłowością zgłaszają zawsze wtedy, gdy bawi on za granicą. Przy tym głównym ich błędem nie jest, że "zdradzili swego przywódcę", lecz że "zdradzili" go nazbyt późno, że długo tolerowali niezdrowe zjawiska w partii i nie sprzeciwiali się złu, kiedy był jeszcze czas, kiedy mogliby tym Vaclavowi Klausowi pomóc.

Sugestywność tego czarno-białego obrazu mimowolnie zwiększają również poczynania i wypowiedzi opozycji. Przewodniczący Czeskiej Partii Socjaldemokratycznej Milosz Zeman, w oczach stronników Klausa świecki antychryst, zachowuje się właśnie tak, jak powinien zachowywać się diabeł, którym straszy społeczeństwo czeska prawica (jego wypowiedzi obfitują w niewybredne dowcipy i ordynarne opinie o przeciwnikach).

Nic dziwnego, że w takich warunkach niektóre praktyki i instytucje demokratyczne stają się zbędne lub wręcz niepożądane. Gniew zwolenników Klausa kieruje się przeciwko wolnej prasie (ona również jest oskarżana o zdradzieckie knowania). System polityczny, którego głównym filarem była ODS, na skutek błędów Klausa i jego partii jawnie wali się w gruzy. A mimo to, jak wskazują najnowsze wyniki badania opinii publicznej, stosunkowo najwięcej respondentów widzi w Klausie najodpowiedniejszego premiera (pozostali ewentualni kandydaci na to stanowisko plasują się daleko za nim). Ponieważ wśród partii politycznych największym poparciem - prawie trzydziestoprocentowym - cieszy się socjaldemokracja, można stąd wysnuć wniosek, że obywatele życzyliby sobie mieć rząd socjaldemokratyczny z Vaclavem Klausem na czele.

Jak się wydaje, także w samej ODS nie ma nikogo, kto mógłby zająć miejsce Klausa. I nie jest to rzecz aż tak wyjątkowa. Ciężko chory prezydent, choć skrajnie wyczerpany fizycznie, nie zamierza wycofać się ze sceny politycznej - tymczasem ani społeczeństwo, ani politycy nie są obecnie skłonni zastanawiać się, kto mógłby być jego już nie tyle nawet kontrkandydatem w przyszłorocznych wyborach, ile faktycznym następcą. Czy w takiej sytuacji w ogóle potrzebne są nam wybory? W sposobie rozumowania ludzi wyczuwa się przygnębienie wynikające z niechęci do zastanawiania się i podejmowania politycznych decyzji. Jak dotychczas wszyscy ograniczają się do lamentu: Co z nami będzie, gdy pana, panie prezydencie (jak też: panie premierze), nam zabraknie?

Dość jazgotu

Nie mam zamiaru demonizować Vaclava Klausa, byłoby to niesprawiedliwe. W opozycyjnych środkach przekazu, szczególnie w "Pravie" (jeszcze nie tak dawno "Rudym"), dość jest dziś nienawistnego jazgotu tych, których Klaus swego czasu zasłużenie usunął na polityczny śmietnik; do takiego chóru człowiek przyzwoity przyłączyć się nie może. Vaclav Klaus był wybitną postacią czeskiej polityki, na jego koncie znajdują się bezsporne osiągnięcia, które na pewno zostaną należycie uznane i docenione. Równie ewidentne są także jego błędy i grzechy polityczne oraz kompromitująca atmosfera, w jakiej odchodzi.

W chwili obecnej naszemu krajowi nie są potrzebni charyzmatyczni przywódcy narodu i samozwańczy zbawiciele. Czego dziś w naszej polityce potrzebujemy, to racjonalności działania i umiejętności dochodzenia do porozumienia ponad animozjami. Niezbędne jest możliwie jak najszybsze rozpisanie przedterminowych wyborów. Wcale niewykluczone, że w ich wyniku na czele rządu stanie Milosz Zeman - ale stabilny rząd, nawet z Zemanem jako premierem, będzie lepszy od tego straszliwego bezrządu. Znalazłszy się w opozycji, czeska prawica mogłaby zastanowić się nad swoimi grzechami i zmierzać do odzyskania utraconej wiarygodności.

Na okres dzielący nas od przedterminowych wyborów należałoby powołać rząd o ograniczonych de facto pełnomocnictwach, posiadający jednak poparcie zarówno decydującej części dotychczasowej koalicji, jak i socjaldemokratów.

Jeśliby politycy czescy zdołali porozumieć się i przyjąć takie rozwiązanie, można by mówić o tym, że nareszcie zapanowała u nas demokracja odpowiadająca standardom europejskim.

Gazeta Wyborcza nr 289, 12/12/1997 Gazeta Środkowoeuropejska, str. 15
Przełożył FPG